Koleżanki i Koledzy,
nie znalazłam takiego tematu, więc jeśli się powtarzam, to wybaczcie. Chciałam zapytać, jak jest w Waszych szkołach z nagrodami na koniec roku. Kto finansuje, kto zamawia i kiedy?
W szkole, w której od kilku lat pracuję, panuje (pokutuje) zwyczaj, że wszystkie nagrody wyszukuje i zamawia bibliotekarz, a pieniądze dostaje od rady rodziców. Problemem zawsze są pieniądze i czas, bo oprócz nagród ogarniam także zwroty podręczników. Na szczęście tych nie zamawiam; to robi administracja.
Co roku dostaję 2500 zł, a książek mam zdobyć ok. 300. Nie, to nie żart. Zwyczajowo wszyscy ósmoklasiści dostają po książce, a w pozostałych klasach nagrody książkowe dostają uczniowie ze świadectwami z paskiem. Pasków ci u nas dostatek, młodzież do ostatnich chwil przed radą klasyfikacyjną poprawia oceny (serio, serio), a ja w zasadzie już w połowie kwietnia powinnam sprowadzić paczki pokazowe z księgarni, póki jeszcze mają tam odpowiednią liczbę tanich i interesujących tytułów. Zamawiam na zapas i odsyłam nadmiar na kilka dni przed zakończeniem roku, żeby zdążyć się rozliczyć przed wakacjami. Ale nadchodzi dzień zakończenia roku szkolnego: o poranku przybywają do mnie wychowawcy (chciałabym napisać, że mocno skruszeni, ale przesadziłabym) i proszą o jedną, dwie, trzy dodatkowe książki, bo coś sobie źle obliczyli, albo - o zgrozo - wczoraj wieczorem, wypisując dyplomy, zauważyli, że jedna z książek, którą im wydałam ze dwa tygodnie temu, jest podniszczona. I czy mam identyczną, żeby wymienić. Gdyby moje spojrzenie zamieniało ich w kamień, miałabym w bibliotece pokaźny zbiór monolitów.
Kilka lat temu mama jednej z uczennic pracowała w drukarni czy wydawnictwie i obsypywała nas książkami. Nauczyciele przywykli do tego i nie rozumieją, że ta pani już nas nie obdarowuje, kwota od rady rodziców pozostaje bez zmian, a książki są coraz droższe.
Są jednak wychowawcy, którzy rozmawiają z trójkami klasowymi, czy nie znalazłyby się dodatkowe pieniądze na książki. Rodzice wtedy fukają, że już wpłacili na radę rodziców i szkoła musi sobie z tym poradzić. Są też wychowawcy - i tych mam ochotę uściskać - którzy przeważnie mają jakieś finansowe pozostałości po wycieczkach i kupują za nie nagrody, żeby odciążyć mnie tudzież przydzielony mi budżet.
Ja oczywiście rozumiem, że mniej więcej do połowy czerwca można nie wiedzieć, ilu nagród się potrzebuje, ale nie rozumiem, dlaczego to ja mam się tym zajmować i przejmować. Negocjowałam z dyrekcją; bez skutku. Usłyszałam, że wychowawcy mają pełne ręce roboty, a ja tak świetnie sobie radzę, że na pewno tym razem również doskonale mi pójdzie. Żebym to jeszcze miała w przydziale czynności - ale nie mam. A skoro nie mam, to wzbiera we mnie bunt.
Chętnie się dowiem, jak to wygląda u Was. Może zacny przykład z innych zakątków kraju przekona moją dyrekcję do zmian.