Czuje sie bardzo skrzywdzona, jestem na skraju zalamania...
Pracuje w bibliotece szkolnej od ok. 10-12 lat. Trafilam tu niestety z przypadku, z braku miejsc, w atmosferze leku przed brakiem pracy i mozliwosci zmiany, zostalam ale wciaz liczylam na to, ze jak bede sie starac, to gdy zwolni sie inne miejsce pracy, bede miala szanse na zmiane stanowiska. Moje poprzedniczki tak wlasnie zmienialy prace...
Poniewaz to nie byla niestety moja bajka, czulam frustracje, ale co jakis czas zaczynalam studia podyplomowe, by miec pozywke intelektualna. Nie chce mowic, ze biblioteka tego nie umozliwia, ja po prostu tam sie nie odnajdowalam...
Ukonczylam filologie polska na Akademii Pedagogicznej i poza bibliotekoznawstwem: sztuke/plastyke, wychowanie przedszkolne i wczesnoszkolne, oligofrenopedagogike i wiele kursow, szkolen.
Bolalo mnie tez to, ze wiele z moich kolezanek nie mialo wcale ukonczonych studiow na uczelni pedagogicznej, a czesto tylko podyplomowke z przedmiotu, ktorego nauczaly. Nie uwazalam, ze moje kolezanki zle ucza, ale ja sama wiedzialam, ile pracy musialam na studiach wlozyc w to, by nauczyc sie analizy, interpretacji utworu, fonetyki itd. Myslalam wiec, jak one saobie daja z tym rade...
Tymczasem dzieci w mojej szkole nie wiedzialy jak sie wymawia samogloski nosowe... nie umialy poprawnie fonetycznie wymowic swoich nazwisk... Gdy wychodzilam z nimi na konkursy recytatorskie, bylo mi czasem po prostu wstyd, ze nie maja pojecia o kulturze zywego slowa... I coraz bardziej widzialam, ile nauczylam sie na mojej uczelni...
Dwa lata temu zmienila sie dyrekcja w mojej szkole. Zaczely sie zmiany, kilka moich kolezanek zmienilo stanowiska pracy. Przyszlo do nas wiele mlodych osob, szkola zaczela tetnic zyciem, kolorami. I ja zaczelam byc pelna nadziei na zmiane.